Podsumowanie stycznia i lutego 2018


Wow - już marzec. Ten czas to potrafi lecieć...
A skoro luty dobiegł końca, to czas na podsumowanie. Wyjątkowo postanowiłam umieścić tu też książki ze stycznia, no bo... przez ten miesiąc jeszcze nie dawałam tu znaku życia, więc wypadałoby to jakoś naprawić.
Tak więc zaczynamy!

Pierwszą książką jaką udało mi się skończyć w styczniu był Cyrk nocy, autorstwa Erin Morgenstern. I z tą powieścią miałam niesamowitego farta. Jak zapewne już wiecie Cyrk nocy jest poszukiwany przez wiele osób, a z powodu braku dodruku na tę książkę trzeba się wręcz zasadzać na stronach internetowych, a nawet, gdy się już ją gdzieś znajdzie, to kosztuje ona majątek. Ja miałam to szczęście, że udało mi się ją dorwać na Fincie za około 17 złotych. Nie mogłam uwierzyć w to wszystko, dopóki ta powieść do mnie nie dotarła.
Ale przejdźmy do mojej opinii.
Z pewnością jest to dość nietypowa książka. Skupia się ona właśnie na tytułowym cyrku, a magiczna otoczka, jaką on tworzy, stanowi główną oś całej powieści. Perypetie postaci, a nawet wątek samego turnieju magów wydają się nie grać tu głównej roli. Najważniejsze są tu te cuda i dziwy cyrku. Cała książka jest niczym pokaz iluzjonistyczny. Autorka niemal maluje tu słowami, a świat, który tworzy jest najmocniejszym atutem całej jej powieści. Polecam.

Następną książką jaką przeczytałam był Co za tydzień 3, autorstwa Rosie Rushton. Tę trylogię czytałam jeszcze jak byłam młodsza (chyba jeszcze nawet
przed przejściem progu wiekowego na okładce, ale cii...) i bardzo dobrze ją wspominałam, więc postanowiłam wrócić do niej po latach i zobaczyć ile jeszcze jest warta. Nie jest to nic ambitnego - zwyczajna opowieść o nastolatkach i ich nastoletnich rozterkach, ale mam wrażenie, że teraz takich książek jest mniej. Historię poznajemy z perspektywy czterech przyjaciółek - Tansy, Holly, Cleo i Jade. Każda z nich ma trochę inny charakter, więc istnieje duża szansa, by przynajmniej jedną z nich polubić.Fabuła jest dość prosta, ale możemy w niej znaleźć wiele problemów, z którymi musi się mierzyć młodzież. Pierwsze związki, potajemne wypady na koncerty z przyjaciółmi, poszukiwanie własnej drogi w życiu - to tylko cześć z tych wątków. Nie mówię, że jest to jakoś mega wybitna książka, bo ma też swoje wady. Jest troszkę banalna, a postacie mogłyby zostać skrojone dużo lepiej. Ale nadal uważam, że prezentuje dość przyzwoity poziom.

Potem zabrałam się za Harry'ego Pottera i Księcia Półkrwi od J.K. Rowling. I chyba nie muszę tu nikomu przedstawiać tej serii, więc powiem tylko krótko, co o tym tomie myślę.
Na pewno nie uważam go za najlepszy ze wszystkich, ale uważam, że nadal utrzymuje poziom poprzednich. Wydaje mi się, że jest on mroczniejszy od pozostałych ( nawet od Insygniów Śmierci) i zdecydowanie najbardziej przygnębiający (i nie chodzi tylko o końcówkę).
Przechodzimy do lutego.
Pierwszą książką ( czy raczej wyrobem książkopodobnym) jaką udało mi się przeczytać  (lub jeśli ktoś woli: uzupełnić do końca) w lutym, był poradnik pozytywnego myślenia Wszystko mogę zacząć od nowa, Beaty Pawlikowskiej. No i taaak...
To chyba jeden z najbardziej nietrafionych prezentów, jakie udało mi się dostać. Niemal męczyłam się, brnąc codziennie przez te banały.
Jeszcze byłabym w stanie wybaczyć tą naiwność - w końcu to cecha wszystkich "motywujących" książek, ale to co dzieje się w tym czymś to... masakra.
Nie dość, że autorka stawia rozgarnięcie czytelnika na równi z intelektem marchewki ( po co pięć razi pisać to samo  zdanie?! Myślę, że wszyscy już za pierwszym razem wszystko zrozumieli...), to jeszcze niektóre stwierdzenia są tak bzdurne, że aż śmieszne. Podczas czytania nie czułam żadnej pozytywnej energii. Jedynie złość. Naprawdę - miałam nawet chwile, gdy chciała cisnąć tą książką o ścianę i krzyknąć: "Co to ma być!", ale powstrzymałam się, bo szkoda mi było ściany.
Nie polecam - zdecydowanie jedna z najgorszych pozycji jakie przeczytałam.


Teraz przechodzimy do zdecydowanie lepszej pozycji, a mianowicie do Harry'ego Pottera i Insygniów Śmierci. Z pewnością było to bardzo dobre zakończenie serii. No i wreszcie zrozumiałam, dlaczego Rowling zdecydowała się na akurat taki paring. I o ile w filmach zupełnie nie ogarniałam, jak to się mogło stać, o tyle tutaj faktycznie było to czymś poparte. I mimo, że wiedziałam jak fabuła się potoczy (bo oczywiście najpierw widziałam filmy) to i tak czytałam całą serię z przyjemnością i z radością odkrywałam wszystkie różnice (a było ich trochę) między ekranizacją, a samą powieścią. Więc jeżeli ktoś jeszcze nie czytał (co jest bardzo mało prawdopodobne), to gorąco zachęcam, by się zapoznać, choćby po to, by wyrobić sobie własną opinię.

Następnie przeczytałam Wszystkie jasne miejsca, autorstwa Jennifer Niven.Tutaj może nie będę się jakoś specjalnie rozdrabniać, bo o tej książce już się wypowiadałam  w recenzji. Więc jeżeli chcecie poznać moje zdanie na temat tej powieści, to zapraszam serdecznie, a tu tylko powiem krótko: jeżeli szukacie czegoś, co w jakiś sposób was poruszy, albo skłoni do refleksji, to ten tytuł może was zainteresować.

Potem przeczytałam dwa ostatnie tomiki mangi Kuro, autorstwa Somato (a może Somata? Pojęcia nie mam jak to się odmienia...) O tym również zrobiłam recenzję, także zainteresowanych odsyłam. Jest to dość krótki tytuł (tylko trzytomowy) ale zdecydowanie wart uwagi.

Idąc dalej - przyszła pora na zabranie się za Skrzaty, od Willa Huygena i Riena Poortvlieta. Ta książka leżała w mojej biblioteczce naprawdę długo - kupiłam ją chyba jeszcze za czasów, gdy miałam wielką obsesję na punkcie Kronik Spiderwick. Z pozoru ten tytuł wyglądał na dość obszerny ( był wysoki i sprawiał wrażanie bardzo grubego) , więc długo odwlekałam czytanie tej pozycji. Jak się okazało niepotrzebnie. Skrzaty składają się w większości z ilustracji, a sam tekst jest raczej łatwy w odbiorze. Z tego, co pamiętam, to przeczytałam ją w jeden dzień więc...
Ale czy warto? Cóż... myślę, że tak. Może nie równa się to z Przewodnikiem Terenowym z moich ukochanych Kronik Spiderwick, ale zapewnia całkiem niezłą rozrywkę.

Następną książką, jaką przeczytałam w lutym była Syrena Kiery Cass. O niej również już się wypowiadałam, zainteresowanych odsyłam. Bardzo ciepła i baśniowa opowieść, która może nie jest jakoś szczególnie oryginalna, ale z pewnością ma w sobie jakiś urok.

W lutym przeczytałam również cztery tomiki (od 2 do 5) Pandory Hearts, autorstwa Jun Mochizuki. I powiem wam, że historia z tomu na tom robi się coraz ciekawsza, więc jeżeli pierwszy tom tak średnio do was trafił, to się nie zrażajcie. Wyczuwam w tej mandze naprawdę duży potencjał i nie mogę się już doczekać momentu, w którym zabiorę się za kolejne tomiki.

Potem znowu sięgnęłam po coś, co czekało na mnie całe wieki. A mowa to o Hobbit. Pustkowie Smauga.Oficjalny przewodnik po filmie. Można tu znaleźć wiele ciekawostek z planu, wywiadów (nie tylko z aktorami) i wiele inny rzeczy, powiązanych z filmem. Myślę, że ta książka zainteresuje głównie tych, którzy są fanami, albo tych, których interesuje produkcja takiego filmu, jak Hobbit. Dla
reszty penie nie będzie to zbyt pasjonujące, no ale mnie usatysfakcjonowało.

A teraz czas na trochę klasyki. Otóż w tym miesiącu w końcu przeczytałam Trzech muszkieterów Aleksandra Dumasa. I muszę przyznać, że to faktycznie było dobre. Nigdy bym nie pomyślała, że tak stara książka może wciąż być w tak dobrej formie. Ci bohaterowie, ta nieustanna akcja i to zakończenie... po prostu wow. Teraz już wiem, że te wszystkie pochwały, jakie słyszałam były jak najbardziej słuszne. Więc jeśli jeszcze nie czytaliście Trzech muszkieterów, to nie wahajcie się po nich sięgnąć - naprawdę warto.

Następnie przeczytałam Zemstę Czarownicy Josepha Delaney'a. O tej książce również pisałam już na blogu. Klimatyczna, wciągająca opowieść, nie tylko nie tylko dla dzieci. Polecam wszystkim - na pewno przepadniecie w  świecie Kronik Wardstone. 

Potem zdecydowałam się na kolejny powrót do dzieciństwa. Przeczytałam bowiem O wilku mowa, od Lisi Harrison, czyli trzecią część książkowej serii Monster High. Taaak... jestem za stara, wiem. Ale jak zobaczyłam tę powieść w antykwariacie za grosze i w dodatku w twardej oprawie... musiałam kupić i sprawdzić, czy jeszcze odnajdę się w temacie.
I cóż... zdecydowane już z tego wyrosłam - akcja była dla mnie przewidywalna, styl zbyt prosty. Gdybym przeczytała tę książkę wcześniej, być może bardziej bym się tym zachwyciła ( pamiętam, że poprzednie tomy czytało mi się bardzo przyjemnie, choć już wtedy nie traktowałam tego zbyt poważnie).Ale wciąż darzę ten świat pewnym sentymentem, więc... byłam skłonna wybaczyć to i owo.

Kolejną książką, a właściwie to sztuką teatralną, jaką przeczytałam był Harry Potter i Przeklęte Dziecko. Hym... Zdecydowanie nie taktuję tego jako kolejnej części o przygodach Harry'ego, bo prawda jest taka, że ten dramat nawet im do pięt nie dorasta. Jest w nim mnóstwo niespójności, postacie są średnie, a cała fabuła wydaja się nie mieć sensu... Ma jakieś okruszki tamtego smacznego tortu, który mieliśmy kiedyś okazję skosztować, ale to tylko okruszki. Jeżeli chcecie poznać moją pełną opinię na temat tej sztuki, to zajrzyjcie tutaj :)

Na sam koniec lutego postanowiłam zabrać się a kolejną powieść ze świata Dysku. Tym razem było to Carpe jugulum. W tej książce Terry Pratchett wziął na tapetę wampiry. I (tak jak zwykle) mamy tu do czynienia z wieloma nawiązaniami do różnych, wampirzych legend, przesądów i stereotypów. Natomiast specyficzny, Pratchett'owski humor nadal trzyma poziom i towarzyszy nam przez całą powieść. Może nie jest to najlepsza powieść tego autora, ale zdecydowanie jest to coś dobrego.


Ufff... I to już koniec.
 A więc podsumowując:
W styczniu przeczytałam 3 powieści (ach... żałośnie mało ja na 31 dni...)
A w lutym aż 10 książek, 1 dramat i 6 mang. Wow... nigdy bym nie pomyślała, że kiedyś osiągnę taki wynik...

A jak to jest z wami? Ile książek udało wam się przeczytać w styczniu? A ile w lutym? Dajcie też znać, czy czytaliście, którąś z tych pozycji, a jeśli tak, to co o niej sądzicie.
Na dzisiaj to tyle. Dziękuję za poświęconą mi uwagę i do zobaczenia w kolejnych postach!



Komentarze